Elegia pożegnalna
Brzechwa
W dalekim lesie ciało dogorywa,
Wiatr zachmurzony wśród gałęzi śni,
Stoisz nade mną cała nieprawdziwa
I liczysz moje dni.
Brzozy młodnieją i białą bibułką,
Bibułką białą łuszczą swoje pnie,
Serce zamarło w trwodze przed kukułką,
Co już skazała mnie.
Ty i kukułka – dwa złowieszcze głosy,
Które witają, gdy pożegnać chcą,
A wkoło wrzosy, zeszłoroczne wrzosy
Całe pokryte rdzą.
Banalny pejzaż smuci twarz pobladłą,
Sączy się z nieba lazurowy czad.
Na mchu pożółkłym białe prześcieradło
Zakreśla cały świat.
Stoisz i milczysz wątłą swą żałobą,
Ale już dla mnie zdasz się garścią mgły,
Garścią obłoków, które razem z tobą
Płakać aż tutaj szły.
Zostaw samego mnie. I bądź szczęśliwa.
Słońce zachodzi, więc już idź, już idź!
Śmierć to jedyna liryka prawdziwa,
Dla której warto żyć.
Brzechwa Jan – dziesiąta noc
Dziesiąta noc
Brzechwa
Do twoich nóg się tulę, do twoich nóg się łaszę
I na ich palcach liczę szczęśliwe noce nasze;
I liczę wciąż na nowo, i pieszczę coraz słodziej,
Już dziewięć naliczyłem – dziesiąta nie nadchodzi.
Co zaszło między nami, że tak swych ciał spragnieni
Swą rozkosz oddajemy na pastwę nocnych cieni,
I w cieniach tych błądzimy lękając się spotkania,
I tej ostatniej nocy, której nam nikt nie wzbrania.
Nie mówisz nic, nie pytasz, nie szukasz mnie ustami,
To pewno twe milczenie stanęło między nami.
Jarzących twoich oczu zamknęła się głębina
I jesteś taka zimna, i jesteś taka sina…
Co zaszło między nami i kto nam to ujawni,
Żeś taka niepodobna do tej, co była dawniej…
Nie mówisz nic, nie pytasz, nie szukasz mnie ustami…
To pewno twe milczenie stanęło między nami…
Na próżno moja warga przy nogach twych się krząta,
Już nigdy nie nastąpi szczęśliwa noc dziesiąta;
A jednak liczę znowu i liczby mi się złocą,
I umrzeć mi nie wolno przed tą ostatnią nocą.
Brzechwa Jan – Dziecko
Dziecko
Brzechwa
To dziecko takie małe, to dziecko takie chore,
To biedne dziecko umrze na pewno dziś wieczorem.
Lekarstwa napoczęte bezużytecznie stoją,
I chore dziecko rzęzi maleńką śmiercią swoją.
Za oknem zima skrzypi i kaszle wiatr na dworze,
Już nic biednemu dziecku na ziemi nie pomoże.
Śnieg pada bezszelestnie, zwyczajnie i powszednio,
Śmierć brodzi po pokoju i świece gasną przed nią.
Przy łóżku siedzi matka i cała trwa w podziwie;
Nie czuje nic, nie widzi, uśmiecha się leniwie…
Pogasły świece. Dnieje. Śnieg wisi na błękicie,
I w śniegu tym stopniało maleńkie, biedne życie;
Aż matka się zdziwiła, że stało się tak biało,
Że stało się tak śnieżnie, gdy dziecko umierało.
Brzechwa Jan – Droga
Droga
Brzechwa
Niemiłowany idę drogą,
Idę sam jeden – bez nikogo,
Pełen żałości i goryczy
Idę bez celu sam i niczyj.
Złe niepokoje serce pieką,
Dom niedaleko, lecz daleko,
A ja tak smutnie i ubogo
Idę bez celu, idę drogą,
I niepotrzebny już nikomu
Idę i wracam – nie do domu.
Ileż mi życia pozostało?
Nie wiem. Za dużo czy za mało?
Śnieg jest na prawo i na lewo,
Na lewo słup, na prawo drzewo,
A ja tak idę sobie drogą
Niemiłowany przez nikogo.
Nikt mnie nie żegnał, nikt nie czeka,
I wisi ciemność niedaleka,
A ja, czekając aż się zmierzchnie,
Idę – poeta! Jak to śmiesznie…
Brzechwa Jan – Alchemia roślin
Alchemia roślin
Brzechwa
Dzień gorętszy od serca nie sprzyja marzeniu –
Ucieknijmy od słońca i uśnijmy w cieniu,
Będzie skwarne południe wisiało nad nami,
Będą drzewa szumiały w nasz sen gałęziami,
Srebrna miazga obłoków przypomni powiekom,
Podróż taką niebyłą, i taką daleką,
I to wszystko, co nigdy nie staje się we śnie,
Tego dnia śnić się będzie wszystkim jednocześnie.
Przyjdzie człowiek o jednem roślinnem imieniu
I pstrokatą dziewczynę zacałuje w cieniu:
Drzewny duch ich połączy i wiośnie przeznaczy,
Aż każdemu się przyśnią dziwniej lub inaczej.
Pójdą razem ulicą od sieni do sieni,
Do domów, gdzie cieniście będziemy uśpieni,
I powierzą nam swoje skłócone imiona,
Pstrokate i roślinne – te dwa: on i ona.
Od tych imion się zacznie. Bo gdy imię śni się,
Niknie zarys cielesny, a duch trwa w zarysie,
Aż resztę oczu gasi mimowolna władza,
Która nieprzebudzonych ze snu wyprowadza.
śpieszmy się! Czas nam w drogę, a niema już czasu,
Drzwiami można wypłynąć, nie ruszając zasuw,
I w te światy roślinne i światy pstrokate
Popłynąć na kwietniową, na nową krucjatę.
Śpieszmy się! Czas nam w drogę! Świat za światem dąży
I z daleka lśni obłok atłasowej komży.
Ach, to Bóg się przyłączył do naszych koszmarów,
Opuściwszy swych niebios księżycowy parów:
Wspólna leży nam droga i niewiara wspólna,
I buszuje przed nami nicość nieutulna,
I światy niebywałe, zaklęte w imiona,
Pstrokaty i roślinny – te dwa: on i ona.
Karczma wisi na drodze. Popłyńmy do karczmy
I byt jej zielonością kwietniową obarczmy…
Tam w gąsiorach z bursztynu jest patoka złota
Dla ptaków i aniołów strudzonych w przelotach.
Nie zna trudu marzenie wyzwolone z ciała,
Płyńmy, płyńmy dopóki jawa nie nastała.
Jakiś kościół pękaty w słońcu nas dogonił,
Całą kwadrę za nami kopułami dzwonił,
Aż się wreszcie uwikłał w lazurowych gąszczach
I odleciał z brzęczeniem złotego chrabąszcza.
Jeszcze słońce, na oślep, tratując przestrzenie,
Chlusnęło w naszą smugę zawistnym płomieniem,
I stoczyło się w próżnię, gdzie wieczność pochmurna
Włożyła je na palec, jak pierścień Saturna.
Odtąd nic się nie działo niżej, ani wyżej,
Nie było już oddali, nie było pobliży,
Wieczność stała się czasu i kresu mogiłą,
Ale samej wieczności także już nie było,
I nasz lot, odkąd minął kosmiczne ogromy,
Pozbawiony tych mijań – stał się nieruchomy,
I jeszcze tylko drgały raz-po-raz imiona:
Pstrokate i roślinne. Te dwa. On i ona.
Z dwojga imion powstało nowe imię – trzecie –
Nieznane jak świat światem, nienazwane w świecie,
Obudziło nas wszystkich uśpionych w południe,
Ocuciło nam dusze wędrujące złudnie,
I kazało klęczącym pod gwiezdną ulewą,
W dół i w górę wyrastać, jak zielonym drzewom.
Przyjdźcie do mnie i spójrzcie jak szumię wysoko
Moją duszą liściastą i drzewną powłoką,
Przyjdźcie do mnie, do prostej, wesołej topoli,
Której nic już się nie śni i nic już nie boli.
Władysław Broniewski
Zagłębie Dąbrowskie
Szybie milczący i ciemno,
ożyjesz i będziesz gadał.
Po gniew – jak węgiel – kamienny,
windo złej pieśni
– na dół!
Po gniew, moja pieśni, najgłębiej
w serce ziemi się wwierć!
Węgiel dobywa Zagłębie!,
Zagłębia dobywa śmierć.
W dół i w górę otchłanie mroku,
czarna troska, czarna robota,
a na ziemi – szeroko, szeroko –
widma domostw i gruda błota.
Zagłębie dobywa węgiel,
tu nie ma innego prawa.
Nocą nad widnokręgiem
łuna błotnisto-krwawa,
w tej łunie – skrzypią wyciągi,
kraczą krany żelazne,
wywożą, wywożą pociągi
głaz rozbity na miazgę.
Trzeba wapnem skropić wagony.
Wapnem – czy ludzką krwią?!
Parowozów dech przyśpieszony,
z remiz tabunem rwą.
Zagłębie goni za zyskiem,
Zagłębie goni za chlebem,
smugi czerwonych iskier
wieją pod czarnym niebem.
Zagłębie dobywa węgiel,
śle go na zachód i wschód
i zamienia czarną potęgę
na mór, na nędzę, na głód.
Powiedz, ziemio surowa,
komu ty jesteś ojczyzną?
Groźnie milczy Dąbrowa
w noc głodu, kryzysu, faszyzmu.
Milczy błotnista ulica,
wiedzą górnicy, kto wróg.
Na rogu stoi policjant,
nad policjantem – bóg.
Kryzys w ciężkim przemyśle,
płace górników głodowe,
ich twarze – nieprawomyślne,
ich domy – antypaństwowe!
Węgiel dobywa Zagłębie,
Zagłębie dobywa śmierć.
Po gniew, moja pieśni, najgłębiej
w serce ziemi się wwierć,
by te słowa zabrał niejeden,
jak lonty dynamitowe,
na Hutę Bankową, na Reden…
– Zapalać! Gotowe? – Gotowe!
Broniewski Władysław – przypływ.
W morze spienione, w szumiące morze
gwiazdy spadały i nikły.
Oto ci serce dzisiaj otworzę –
To przypływ, miła, to przypływ!
Nocy tej księżyc poszedł na przełaj
przez srebrne wody Śródziemne,
fala do brzegu szła i ginęła,
jak giną słowa daremne,
fala ginęła, fala wracała,
jak miłość, której nie trzeba,
i obojętna gwiazda spadała
z obojętnego nieba.
Miłość konała, jak na gruźlicę
konają piękni i młodzi,
i w konającej patrzałem lice
z rozpaczą, że już odchodzi.
Mówiłem sercu: “Milcz o miłości,
serce uparte i dumne” –
a miłość rosła we mnie jak kościół,
dokąd wniesiono juz trumnę.
Słowa miłości, słowa rozpaczy
zdławiła noc głuchoniema.
Kochać – to znaczy: dotknąć, zobaczyć,
a ciebie nie ma… nie ma…
Nocy tej przypływ bił o wybrzeże
zagniewanymi falami.
Byliśmy prości, byliśmy szczerzy,
byliśmy smutni i sami.
I słów nie było. I niepojęta
tkliwość złączyła nam dłonie…
Ja nie pamiętam, nie chcę pamiętać,
że miłość była w agonii!
Ach! ona świeci blaskiem wspaniałym
w gwiazd spadającym hymnie!
Gwiazdy – to mało, morze – to mało,
jeżeli miłość jest przy mnie,
bo wtedy mogę ująć w ramiona
świat od miłości mej szerszy
falą wezbraną, falą szaloną
nie napisanych wierszy…
Miła, ja płaczę… Gwiezdny alkohol
ma posmak cierpki i przykry.
Fala powraca szemrząc ci: “Kocham”.
To przypływ, miła, to przypływ.
Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego
Broniewski Włądysław
Jeżeli nie lękasz się pieśni
stłumionej, złowrogiej i głuchej,
gdy serce masz męża i jeśli
pieśń kochasz swobodną – posłuchaj.
Szeroka, szeroka jest ziemia,
gdy myślą ogarnąć ją lotną,
szeroko po ziemi więzienia,
głęboka w wiezieniu samotność.
Już dziąsła przeżarte szkorbutem,
już nogi spuchnięte i martwe,
już koniec, już płuca wyplute –
lecz palą się oczy otwarte.
Poranek marcowy. Jak cicho.
Jak dziwna się jasność otwiera.
I tylko tak ciężko oddychać,
i tylko tak trudno umierać.
Posępny jak mur Schlüsselburga,
głęboki jak dno owej ciszy,
zza krat, z więziennego podwórka
dobiega go śpiew towarzyszy.
I słucha Waryński, lecz nie wie,
że cienie się w celi zbierają,
powtarza, jak niegdyś w Genewie:
– Kochani… ja muszę do kraju…
Do Łodzi, Zagłębia, Warszawy
powrócę zawzięty, uparty…
ja muszę… do kraju, do sprawy,
do mas, do roboty, do partii…
ja muszę… – I śpiew się urywa
i myśli urywa się pasmo.
Ta twarz już woskowa, nieżywa,
lecz oczy otwarte nie gasną.
Gdzieś w górze, krzykliwy i czarny,
rój ptactwa rozsypał się w szereg,
jak czcionki w podziemnej drukarni,
gdy nocą składali we czterech…
Fabryka Lilpopa… róg Złotej…
Żurawia… adresy się mylą…
robota… tak, wiele roboty…
i jeszcze – dziesiąty pawilon…
Ach, płuca wyplute nie bolą,
śmierć w szparę judasza zaziera,
z ogromną tęsknotą i wolą
tak trudno lat siedem umierać.
Wypalą się oczy do końca,
a kiedy zabraknie płomienia,
niech myśl, ta pochodnia płonąca,
podpali kamienie więzienia!
Raz jeszcze się dźwignął na boku:
– Ja muszę… tam na mnie czekają… –
i upadł w ostatnim krwotoku
i skonał, i wrócił do kraju.
Baczynski Krzysztof Kamil – Mazowsze
Mazowsze
1
Mazowsze. Piasek, Wisła i las.
Mazowsze moje. Płasko, daleko –
pod potokami szumiących gwiazd,
pod sosen rzeką.
Jeszcze tu wczoraj słyszałem trzask:
salwa jak poklask wielkiej dłoni.
Był las. Pochłonął znowu las
kaski wysokie, kości i konie.
2
Zda mi się, stoi tu jeszcze szereg,
mur granatowy. Strzały jak baty.
Czwartego pułku czapy i gwery
i jak obłoki – dymią armaty.
3
Znowu odetchniesz, grzywo zieleni,
piasek przesypie się w misach pól
i usta znowu przylgną do ziemi,
będą całować długi świst kul.
Wisło, pamiętasz? Lesie, w twych kartach
widzę ich, stoją – synowie powstań
w rozdartych bluzach – ziemio uparta –
– jak drzewa prości.
4
W sercach rozwianych, z hukiem dwururek
rok sześćdziesiąty trzeci.
Wiatr czas zawiewa. Miłość to? Życie?
Płatki ich oczu? Płatki zamieci?
5
Piasku, pamiętasz? Ziemio, pamiętasz?
Rzemień od broni ramię przecinał,
twarze, mundury jak popiół święty.
wnuków pamiętasz? Światła godzinę?
6
I byłeś wolny, grobie pokoleń.
Las się zabliźnił i piach przywalił.
pługi szły, drogi w wielkim mozole
zapominały.
7
A potem kraju runęło niebo.
Tłumy obdarte z serca i ciała,
i dymi ogniem każdy kęs chleba,
i śmierć się stała.
Piasku, pamiętasz? Krew czarna w supły
związana – ciekła w wielkie mogiły,
jak złe gałęzie wiły się trupy
dzieci – i batów skręcone żyły.
Piasku, po tobie szeptali leżąc,
wracając w ciebie krwi nicią wąską,
dzieci, kobiety, chłopi, żołnierze:
"Polsko, odezwij się, Polsko".
Piasku, pamiętasz? Wisło, przepłyniesz
szorstkim swym suknem, po płaszczu plemion.
Gdy w boju padnę – o, daj mi imię,
moja ty twarda, żołnierska ziemio.
Niebo złote ci otworzę…
Niebo złote ci otworzę,
w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt.
Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę z rzeczy cienie,
które prężą się jak kot,
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.
I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal – różowe światła pnącze,
pszczelich skrzydeł hymn.
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne – obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.